0
Adrian.jg 11 listopada 2014 23:02
Uff wreszcie udało mi się zebrać myśli i zabrać się za spisanie relacji z wyprawy do Australii. Przeloty na trasie DUB – DXB – MEL via SIN oraz powrót już bez międzylądowań w Azjii MEL – DXB – DUB. Koszt biletów około 350 GBP na brazylijskiej expedii. Przeloty Emirates.

Dolot do Dublina niesamowicie prosty. Z wyspy na wyspę można polecieć tanio, a dodatkowo sprawę ułatwia nam Ryanar ze swoim drugim bagażem podręcznym, dzięki czemu możemy zabrać więcej rzeczy, nie wykupując przy tym bagażu rejestrowanego.
W samym Dublinie spędzamy weekend. Krótko tylko streszczę, iż stolica Irlandii nie wywarła na mnie żadnego wrażenia. Może to efekt mieszkania w UK, gdzie tu i tu wszystko wygląda tak samo... nie wiem, w każdym bądź razie cieszyłem się, że były to odwiedziny „przy okazji”.

Lotnisko w Dublinie za to jest fajnie skomunikowane komunikacją miejską dzięki czemu do centrum można dojechać za około 3 EUR.
Po przybyciu robimy ostatnie przepakunki, zabezpieczam plecak białymi workami, szczególnie paski i szelki, gdyż czeka go dość długa droga i kilka lotnisk do zaliczenia.

Kolejka do check-in ogromna i tu zaczynam pluć sobie w brodę, że z samego rana nie dokonałem odprawy online. Onlajnowicze mają specjalne stanowisko check-in, do którego kolejki praktycznie brak.

Image

Boarding rozpoczyna się o czasie, najpierw wpuszczani są pasażerowie z tylnej części samolotu, czyli także my  Był to mój pierwszy lot liniami Emirates, po opniniach z sieci moje oczekiwania sięgały dość wysoko. Bardzo, ale to bardzo dobry pomysł z ciepłymi ręcznikami rozdawanymi zaraz po starcie i tuż przed lądowaniem. Jedzenie.. moim zdaniem najlepsze jakie do tej pory miałem okazje kosztowac w regularnych liniach, obsługa też niczego sobie, choć np moim zdaniem panie z Air China starały się bardziej, no ale to moje osobiste odczucie tylko.

Image

W Dubaju lądujemy o czasie. Tutaj mamy przesiadkę na kolejny lot. Z racji, iż przerwa między lotami trwa ponad 8h korzystamy z Dubai Connect. 75% pasażerów naszego samolotu podąża za znakami Trasfer, a my do wyjścia i utykamy na dobre 40 minut w kolejce paszportowej... Dubai Connect całkiem fajna usługa, pozwalająca przespać się na koszt linii w hotelu na czas przesiadki. Jak ona działa? Przed odlotem na stronie linii należy zaznaczyć, że jesteśmy zainteresowani noclegiem a po wyjściu ze strefy celnej udać się w lewo do stanowiska Emirates, pomachać numerem rezerwacji i poczekać na trasnferowego busa, który zabiera pasażerów do hotelu. Do hotelu przybywamy około 2 w nocy. Do pobudki o 7 rano pozostaje więc niewiele czasu, ale zawsze to odrobina snu przed kolejnym lotem.

Image

Pobudka dość bolesna, no ale cóż, trzeba lecieć dalej. Przed nami ponad 16 godzin podróży. Po przylocie do Dubaju odebraliśmy nasze bagaże tak więc na lotnisku czeka nas ponowne ich nadanie. Mogliśmy je nadać bezpośrednio do Australii, lecz poprosiliśmy o odbiór w Dubaju, gdyż tak było nam wygodniej.

Na lotnisku oczywiscie niekończąca się kolejka do check-in. Stajemy na końcu, a po około 5 mnutach podchodzi do nas ktoś z obsługi lotniska i prosi abyśmy podążali za nim.. gdyż to skróci nam czas oczekiwania.. Hmmm. Lekka dekonsternacja no ale idziemy jak i sznur kilkunastu osób za pracownikiem lotniska. Przechodzimy przez pomieszczenia pracownicze, ok dużo pomieszczeń i korytarzy pracowniczych i nagle wychodzimy przy stanowiskach Emirates dla odprawy pasażerów klas pierwszych i biznes. Pierwszy raz oddawałem bagaż na czerwonym dywanie ;)

Przed nami dość długi lot z między lądowaniem w Singapurze. Wybieramy sobie miejsca na samym końcu samolotu i jak się później okazało był to strzał w 10. Ostatnie kilka rzędów w 777 ma tylko po 2 siedzenia. A nasze ostatnie jest całkiem fajnie uchylne a do tego oferuje baaardzo dużo miejsca na nogi. Uff lekka ulga, gdyż przed nami ponad 16 godzin podróży w jednym miejscu. Co ciekawe do samolotu nie wchodziliśmy przez rękaw, a jedziemy autobusem. Co jeszcze ciekawsze, do drzwi samolotu jechaliśmy ponad 15-20 miut.
Wsiadamy i lecimy, podziwiając pustynne okolice z góry. Na tym locie otrzymujemy kolejną porcję reczników jaki menu przewidziane już na obydwie trasy. Jedzenie na tym odcinku również rewelacyjne, obsługa całkiem przyjemna, a świetnie rozbudowany system rozrywki umila czas podrózy.

Image

Image

W Singapurze lądujemy lekko spóźnieni. Ciekawiło mnie jak wygląda taki stop techniczny więc poczytałem nieco na forach by na miejscu nie być zaskoczonym. Generalnie wszyscy pasażerowie proszeni są o opuszczenie samolotu i zapraszani ponownie wraz z resztą podczas boardingu. Przechodzimy przez szybkie skanowanie bagaży i samych siebie, machamy paszportami i już jesteśmy w strefie, z której odbywac będzie się boarding na drugi odcinek lotu. Przyznam, że zmęczenie i nie wyspanie poprzedniej nocy daje o sobie znać. Wsiadamy i lecimy dalej. Już nad samą Australią budzi mnie przepiękny wschód słońca.

Image

W Melbourne pojawiamy się trochę po czasie. Stewka przez głośnik wita w Australii i dość jednoznacznie daje do zrozumienia o rygorystycznych przepisach wwożenia żywoności do Aussie. Nie zaskoczyła mnie, gdyż od dłuższego już czasu śledziłem odcinki programu „Australia’s Front Line”, w którym można było się naoglądać sporo ciekawych rzeczy, szczególnie w wykonaniu Azjatów.

Po wiedzy z programu, po sprawdzeniu deklaracji w sieci zanim dostałem ją do ręki w samolocie już wiedziałem co na niej umieszcze, aby nie mieć żadnych problemów na granicy i szybko ulotnić się do wyjścia. Z regóły wszyscy zaznaczają, że nie wwożą nic co wyszczególnione jest w deklaracji. Z racji tego, iż miałem ze sobą brytyjskie paracetamole, zaznaczyłem w pytaniu o leki właśnie brytyjskie paracetamole. Pytanie jest skonstruowane mniej więcej: Czy wwozisz jakiekolwiek leki, tabletki, które są zabronione w Australii. Jeśli nie jesteś pewien czy są one zabronione czy nie zaznacz TAK. Oczywiście wiadomo, że zwykły paracetamol jest w Australii dozwolony, ja jednak celowo zaznaczam właśnie TAK, że wwoże i podkreślam słowo DRUGS :) (leki/tabletki w jęz. ang.)

Na granicy pytani jesteśmy o podstawowe rzeczy. Na sam początek odnośnie deklaracji jakie tabletki zaznaczyłem.. Paracetamol – aha, ok. Potem na jak długo przyjechaliśmy, co będziemy robić, wtrącamy info o wynajmie auta, a na koniec pytani jesteśmy gdzie spędzimy dziś noc. Trwa to może ze 2 minuty, po czym wyluzowana pani życzy nam miłego pobytu w Australii.

Na deklaracji, która wypełnialiśmy w samolocie pojawiły się jakieś cyfry od pani od paszportu.. po zejsciu do odbioru bagażu w momencie gdy szukamy naszego beltu na wyświetlaczu podchodzi kolejna osoba z obsługi lotniska do nas i pyta:
-Skąd przylecieliście?
- Dubaj via SIN
- Moge zobaczyc wasze deklaracje?
- Si prosze pani
- Czy napewno nie wwozicie w swoich bagażach, żadnego jedzenia, roślin itd ?
- Nie, nie..

Pojawia się kolejny autograf na naszych deklaracjach, zabieramy bagaż i kierujemy się do wyjścia... Tutaj znowu kolejka. Dwie osoby z obsługi lotniska zbierają deklaracje – jedni kierowani są już do wyjścia, a drudzy w drugą stronę na przeszukiwanie bagaży – znam to z TV :P . Przychodzi nasza kolej, Pan spogląda... ok dziękuje, miłego dnia i kieruje nas do wyjścia.

Reasumując, warto czasem zaznaczyć jakiekolwiek YES, czy to w przypadku jedzenia (np. Zwykle zapakowane ciastka, delicje itd – one nie stanowią dla nich żadnego problemu) albo chociażby zwykły paracetamol jak w moim przypadku. To wtedy pokazuje im, że mówimy prawdę w swojej deklaracji i nie mamy nic do ukrycia, co zaoszczędza nam czas przy procedurach po przylocie.

Po wyjściu z lotniska doznaję szoku. Na zewnątrz jest niby 8 stopni powyżej zera, a ja odczuwam to jakby to było 8 ale poniżej... Na mega jet lagu udajemy się Europcaru po odbiór auta.. gdzie wyluzowany Pan nie do końca wie gdzie znajduje się Wielka Brytania jak i nie zna skrótu GB, który musi wklepać do swojego systemu. To musiał być ewidentnie jego pierwszy tydzień w pracy :D Kolega ma brytyjskie prawo, więc bez problemów gdyż wszystko po angielsku. W moim przypadku Pan spogląda na polskie prawko, pytam się czy jest ok, hmm... patrzy na obrazki z tyłu.. tak jest ok. Odbieramy auto i jedziemy. Koszt wynajmu to około 200 GBP na cały czas naszej podróży. Mieliśmy taniej, jednak z ograniczeniami co do poruszania się po konkretnych stanach. W Europcarze możemy jechać gdzie chcemy, bez żadnych ograniczeń. Dodatkowo, ufff ruch lewostronny więc duże ułatwienie dla nas i nie trzeba się przestawiać na prawą stronę :)

Zaczynamy naszą podróż wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii. W niecałe 2 tygodnie mamy zamiar dojechać do samego Brisbane jak i wrócić ponownie na lot powrotny do Melbourne.

Kolejna część już wkrótce!Zapraszam na kolejną część relacji, spóźnioną niczym pendolinowe bilety o tydzień :)

Po przylocie na lotnisko i odebraniu auta, które jak się okazało było o klase wyżej niż te, które rezerwowaliśmy udaliśmy się na szybkie śniadanie, chrzcząc tym samym lokalnego Macka. Tutaj mamy też pierwszą styczność z lokalnym językiem, który moim zdaniem brzmi dużo lepiej i czyściej niż brytyjska wersja.

Następnie udajemy się do hotelu Ibis Budget, który zarezerwowany mieliśmy z wyprzedzeniem przez Internet. Ta przyjemność kosztuje nas około 30 GBP. Swoją drogą był to jedyny nocleg jakiego rezerwacji dokonaliśmy jeszcze z Europy. Na miejscu mieliśmy liczyć na namiot lub samochód, lub jak się później okaze mobilne aplikacje do rezerwacji noclegów, gdyż spanie pod namiotem w temperaturach bliskich zeru to raczej słaby pomysł.

Image

Na marginesie dodam jeszcze tylko, iż na 2 dni przed samym wylotem do Dublina dopadła mnie grypa i to nie byle jaka... Tak szybkiej kuracji czosnkowo – miodowo – mlekowo – cytrynowej nie miałem jeszcze nigdy. Na szczęscie w Dublinie pogoda dopisała a to w porównaniu z wyżej wymienionymi i świeżym powietrzem uratowało mi wyprawę!
Po przyjeździe do hotelu w Melbourne, który znajdował się ledwie 10 min od lotniska pierwsze co chciałem zrobić to zasnąć jak najszybciej, była mniej więcej 12 po południu ;) Kolega jednak usilnie namawia mnie aby wyczekać co najmniej do 17 i wykorzystać jakoś ten pierwszy dzień. Z pomocą apki maps.me pędzimy więc do centrum w poszukiwaniu namiotu i karty sim, aby móc korzystać z internetu mobilnego, który jak się później okaze pomoże nam w niejednej sytuacji.

Uzbrojony w wiedzę z forum szukamy logo YesOptus, poza logo znam nawet nazwę starteru jaki mam ochotę zakupić. Trafiamy jednak nie do salonu sieci, a do swego rodzaju komisu z telefonami prowadzonego przez chińczyka. Miły sprzedawca miał już kilka gotowych starterów z aktywną usługą pakietu, który za 2 dolary dziennie daje nam 500 mb do wykorzystania i codziennie odnawia się automatycznie. Co by nie mówić, w porównaniu z Wielką Brytanią prędkość internetu jak i zasięg tej sieci nawet na największych pustkowiach budził w nas respekt i zdziwienie gdy wokół nie było nic prócz pól i lasu a my mogliśmy się cieszyć prędkością 3G czy HDSPA.

W poruszaniu się po centrum ułatwiają nam mapki z mapsme, czasu nie mamy jednak zbyt wiele, gdyż nasze ostatnie australijskie drobne wydaliśmy na uliczny parking. Co ciekawe, automat nie wydaje tam papierków, które wrzuca się za szybę lub do niej przykleja. Wystarczy wklepać numer stanowiska na którym postawiło się auto i... już.

Tego dnia jesteśmy tak zlagowani, że nawet nie mamy siły na pozowanie do zdjęć ;) Ogólnie to co widziały moje oczy docierało do mojej głowy mniej więcej po 2 sekundach :D Zakup namiotu pozostawiamy także na dzień kolejny i mniej więcej po 16 wyruszamy z powrotem do hotelu... by po odstaniu swojego w ulicznych korkach dotrzeć na miejsce około 18. Szybki prysznic i zasypiamy w mgnieniu oka.

Rano budzimy się w okolicach 11, a co najdziwniejsze w miarę wyspani. Pierwotnie plan zakładał dotarcie dziś do Canberyy, stolicy Australii, jednak już wiemy, że dziś nam to się nie uda. Opuszczamy hotel i pędzimy w poszukiwaniu namiotu na dalszą część wyprawy. Gdy w jednym z centrów handlowych nie znajdujemy tego po co przyszliśmy odpalamy google, które pokazuje nam promocyjny namiot za 30 $ w sieci sklepów Anaconda... znajdujemy na mapie i jedziemy. Problem tylko, że odcinek, który wygląda na mały pokonujemy w niecałą godzinę... i to obwodnicą miasta ;) Wyluzowany pan kasjer usilnie namawia nas do wyrobienia sobie Anacondowej karty członkowskiej. Nie nie, nie chcemy, my nie stąd, nie potrzebujemy... Riposta sprzedawcy.. No cóż, zawsze możecie kupić on-line :D

Ostatecznie docieramy i znajdujemy to po co przyjechaliśmy. Suma summarum robi się 16, a my nadal w Melbourne ! Wyjeżdżamy za miasto i kierujemy się trasą A1 (południowa wzdłuż wybrzeża) do Canberry zdając sobie sprawę, iż dziś do niej nie dojedziemy... Zaraz po opuszczeniu Melbourne naszym oczom ukazały się typowo brytyjskie krajobrazy... pola, pola i jeszcze raz zielone pola! Miałem wrażenie jakbym jechał z jakiegoś większego szkockiego miasta do drugiego.

Z racji, iż w okolicach godziny 18-19 o tej porze roku robiło się już ciemno i z uwagi na wyskakujące nocą kangury założyliśmy, iż autem jeździmy maksymalnie do godziny 20. Tym sposobem udaje się nam dotrzeć do Bairnsdale. Przez campingową australijską aplikację znajdujemy jeden z nich, lecz całujemy klamkę z drugiej strony, dzwonimy na numer wywieszony na drzwiach, lecz miejsc brak i tak. Szukamy dalej i ostatecznie trafiamy do jednego z moteli za 70$. Wybraliśmy go spośród trzech innych jakie „objechaliśmy”. Pod jednym z nich znajdował się także posterunek miejscowej policji. Nieświadomy niczego postawiłem się na miejscu zarezerwowanym właśnie dla niebieskich, w momencie gdy kolega w recepcji orientował się o ceny. Oczywiście jestem dzieckiem szczęścia i po chwili widze w lusterkach auto stawiające się tuż za kuprem naszego auta. No ale nic stoje dalej, auto z tyłu na światłach stoi także. Po chwili osoba z drugiego auta wysiada, podchodzi i miłym i uprzejmym głosem.. Przepraszam prosze pana, ale ustawił się pan na miejscu zarezerwowanym dla policji... – o kurde, sory nie wiedziałem, nie jesteśmy stąd.. Nic nie szkodzi, zgubiliście się, pomóc w czymś? Wyjaśniam, że szukamy noclegu i kolega rozmawia na recepcji.. Aha ok, to prosze podjedź kawałek dalej abyśmy mogli zaparkować.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image



Jutro kolejna część z Canberry.po miesiącu obiecań jedziemy dalej ;)

Z samego rana budzimy się promieniami słońca, jednak jakże złudne okazują się nasze oczekiwania :) Na szybie samochodu odnajdujemy lekki szron, a temperatura powietrza wynosi około 1 stopnia :) Plan na dziś - dojechać do Canberry, w której jak wszyscy wiemy nie ma raczej nic. Z racji, że lubimy jeździć po nic - nie możemy odmówić sobie tej przyjemności i nie zahaczyć o stolicę.

Zaraz po wyjeździe z Bairnsdale robimy pierwszy foto stop w Lakes Entrance, mała wioska na wybrzeżu - generalnie nic specjalnego. Kierujemy się trasą A1, która prowadzi wschodnim wybrzeżem do Sydney, jednak w Cann River odbijamy na B23, by móc zahaczyć choć nieco o Park Narodowy Kościuszko. W planach mamy kilka foto stopów, oraz odwiedziny w Yarrangobilly Caves. Do miejscowości Cooma, jechało się w miarę płynnie, jednak tuż po niej zaczynają się wzniesienia i mniej przyjazne zakręty co niesamowicie spowalnia podróż.

Image
Image


Nasze foto stopy i zakręty (na coś trzeba zrzucić winę :) powodują, że do Yarrangobilly Caves docieramy po 17 i jak się okazuje na wejscie jest już za późno. Eh.. przykra sprawa, ponieważ, żeby dostać się do tego miejsca zboczyć trzeba z drogi asfaltowej i przejechać dość spory kawałek nieutwardzoną drogą z dużą ilością dziur i wybojów..

Tutaj już sama końcówka prostej, długiej i szerokiej części tej drogi na samym wyjeździe...
Image

Nie mniej jednak nie żałujemy, gdyż właśnie w okolicach jaskiń widzimy pierwszego kangura :) - tak, tego żywego prawdziwego, gdyż wcześniej mieliśmy okazję podziwiać martwe okazy na poboczach. Poniżej zdjęcie poglądowe tych jaskiń. Moim zdaniem warto do nich zajrzeć - nam się nie udało. W okolicach jaskiń mamy także świetne krajobrazy na okolicę.

Image
Image
Image

Po wyjeździe z drogi szutrowej zaliczamy jeszcze Black Perry Lookout - bardzo ładny widok, polecam!

Image
Image
Image
Image
Image


Zaczyna się ściemniać więc czym prędzej chcemy dojechać do głównej drogi M31.

Tuż przed miejscowością Tumut jedziemy wzdłuż jeziora w rezerwacie Blowering, przy którym robimy foto stop na jeden z najpiękniejszych zachodów słońca jakie w swoim życiu widziałem! Szukamy pobocza, aby zaparkować i spóźniamy się na zrobienie fajnego zdjęcia, ale obraz mocno czerwonego zachodzącego słońca odbijającego się w tafli jeziora nie do opisania. Jadąc do M31 napotykamy na duże ilości stad kangurów. Jedne kicają sobie po polanach, drugie wolą przesiadywać na poboczu przy drodze - mając w głębokim poważaniu przejeżdżające obok auta. Gdy tylko widzimy stojące żywe osobniki na poboczach zwalniamy niemalże do minimum.

Image

W ciemnościach dojeżdżamy do drogi głównej uradowani, że raczej nic już nam nie powinno wyskoczyć. Eh.. jednak po przejechaniu kilku kilometrów zaczynamy omijać coraz to większe ilości martwych zwierzątek - głównie wombaty i kangurki. W okolicach 21 dojeżdżamy do Yass, w którym rezerwujemy przez apke bookingu jeden z hosteli w Canberze. Późnym wieczorem lądujemy w Dickson Backpackers, co jak się po chwili okazuje w najbardziej zasyfionym hostelu w jakim kiedykolwiek miałem okazje przebywać. Generalnie polecam poczytać opinie na jego temat ;)

Jesteśmy zbyt zmęczeni na jakikolwiek dłuższy spacer, więc pędzimy tylko do pobliskiego KFC i tuż po nim uciekamy spać.

Z samego rana budzimy się około 8 rano, nawet nie korzystamy z super czystych pryszniców, gdyż chcemy jak najszybciej opuścić ten b... .

Podjeżdżamy kawałek do Commonwealth Avenue i zostawiamy auto na parkingu przy moście. Przez, który chcemy pieszo udać się na szybki spacer przed budynek parlamentu. W Canberze jest już zdecydowanie cieplej niż w Melbourne, a w parku przed parlamentem zaczynamy czuć się jak w zoo, gdyż nad naszymi głowami przelatują sobie różnego rodzaju kolorowe ptaki.

Kilka fotek ze stolicy:
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image


Mieliśmy w planach odwiedzić także muzeum narodowe Australii, jednak po wpisaniu koordynatów do nawigacji uznaliśmy, że musimy zwijać się czym prędzej :) Nasz kolejny cel to Blue Mountains.

Image

Już po kilkunastu kilometrach od Canberry pogoda zaczyna się pogarszać i zaczyna nie tyle co padać, a zwyczajnie lać! Po dojechaniu celu nic tylko leje :) Zatrzymujemy się więc na pobliskim Shellu i czekamy na poprawienie się pogody. W końcu przestaje, co nie zmienia jednak faktu, że jest mokro, zimno i mokro :) Na te góry trzeba by było poświęcić spokojnie pół dnia, jeśli chce się zobaczyć wszystkie lookouty. My mieliśmy tylko niecałe 2h :)

Image
Image
Image
Image
Image
Image

I nawet niektórym papugom też było zimno ;)

Image

Nocleg na ostatnią chwilę rezerwujemy w Blackheath. Po dojechaniu na miejsce okazuje się, że to taki raczej pensjonat z lokalną potańcówką dla lokalsów :) Zmęczeni uciekamy spać... jutro z rana wycieczka do Sydney!Zapraszam na kolejną część relacji - tym razem docieramy do Sydney.

Pozwolę sobie na wstępie na odrobinę prywaty. Będąc małym dzieciakiem - w podstawówce na zadanie główne ze swojego ulubionego przedmiotu, czyli geografii każdy z osobna przygotować musiał coś w rodzaju własnoręcznej książki z informacjami z danego kraju. Praca nad takim zadaniem trwała cały rok szkolny i miała wpływ na końcową ocenę z przedmiotu. Oczywiście każdy mógł wybrać dowolny kraj do opisania. W moim przypadku padło na Australię, gdyż za młodu strasznie fascynowało a zarazem nurtowało mnie to, jak można żyć do góry nogami i to po drugiej stronie globusa. Praca nad moją "książką" trwała kilka miesięcy. Z innych książek dowiedziałem się wielu interesujących rzeczy, a fauna i flora w nich opisywane budziły we mnie zachwyt. Zdjęcia Sydney natomiast sprawiały wrażenie jakby Australia znajdowała się na jakimś innym zupełnie nieosiągalnym dla mnie na tę chwilę świecie. Obiecałem sobie wtedy spełnić kiedyś marzenie podróży do Australii, by zobaczyć Operę, by zobaczyć most nad zatoką.

A dziś właśnie jest ten dzień...

Budzimy się z samego rana, za oknem szaro, buro i mokro. Opuszczamy tereny Blue Mountains i kierujemy się na wschód do centrum Sydney. Czas przejazdu około 1 godziny 30 min. Na szczęście tuż po zjechaniu na niziny zaczyna robić się słonecznie. A my wjeżdżamy do Sydney...

Image

Image

Image

Postawiliśmy sobie trzy cele podczas naszej jednodniowej wyprawy. Pierwszym z nich jest Bondi Beach. Oczywiście na kąpiel zdecydowanie za wcześniej, choć jak ktoś by się uparł.... ;) Największy problem mamy z postawieniem auta. Ostatecznie stawiamy się gdzies w odleglejszej uliczce i płacimy prawie 7 dolców za jedną godzinę postoju. Chwila spaceru po zatłoczonych ulicach i jesteśmy!

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (11)

olir1987 12 listopada 2014 22:48 Odpowiedz
ciekawie się zapowiada, mam nadzieję, że dalej będzie równie szczegółowo;)
adrianjg 16 listopada 2014 15:16 Odpowiedz
postaram się :) kolejna część dziś lub jutro wieczorem jeśli nie udało by mi się dziś dokończyc :)
ladyage 16 listopada 2014 15:37 Odpowiedz
Australia jest na mojej liście "must see" kiedyś, więc czekam na dalszą relację :-)
lukste9 23 listopada 2014 13:36 Odpowiedz
w lutym bede w sydney i przydalyby sie jakies porady.Z checia bede czytal twoja relacje:)
glasvegas 5 grudnia 2014 23:41 Odpowiedz
Rzeczywiscie trasa przypomina zielone pola w Szkocji. Zupelnie inna roslinnosc i krajobrazy jak w Queensland no ale nie ma sie co dziwic odleglosc robi swoje ;)
adrianjg 13 grudnia 2014 22:08 Odpowiedz
sorki za mały off w relacji, ale mam urwanie glowy w pracy i totalnie brak czasu na wszystko inne. Za tydzien wszystko wroci do normy i relacja będzie miala swój ciąg dalszy :)
lukste9 16 grudnia 2014 01:10 Odpowiedz
Czekamy z niecierpliwoscia na ciag dalszy.... :D
semizkum 6 lutego 2015 17:24 Odpowiedz
Nie będzie już dalszego ciągu ?? :( :(
glasvegas 10 lutego 2015 23:46 Odpowiedz
Yeeeah juz sie nie moge doczekac mojego ukochanego Sydney :-)
olajaw 26 kwietnia 2015 22:15 Odpowiedz
Piękne zdjęcia, piękne miejsca! Czekam na kolejną część relacji :)
singielka-1976 20 czerwca 2015 20:30 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja z OZ ;) .